Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

złoceń, pozacieranych malowań i rzeźb spękanych i przeróżnych godeł, wyrażonych zdobnie, wyniosłą cembrowiną murów spiętrzonych a polśniewających tysiącami okien, ogradzały rynek, czyniąc zeń jakoby akuratnie wykoncypowaną sadz, z pośrodku której dźwigał się ratusz, strzelający w niebo czworogranną, potężną wieżą; zasię cały przysadzisty spodek budowli zajęty był na faktorye kupców zagranicznych, sklepy i wejścia do loszków, gdzie szynkowano gorzałką i miodami, a nad niemi, w wysokości półpiętra, obiegała szeroka galerya, na którą wychodziły okna i drzwi radzieckich izb i kancelaryi. Paradne wejścia zdobiły herby Rzeczypospolitej, kute w kamieniu, i miejskie pachoły, trzymający wartę.
Zarębie, patrzącemu z rogu Krzywego Koła, ratusz wydał się niby korab, oblany ze wszystkich stron morzem ludzkiem, co nieustającemi falami napływało z bocznych ulic i zaułków. Tworzyły się już ciżby i zatory, że miejscami ciężko było się przecisnąć, a przejechać niepodobnem, z czego co chwila powstawały swarliwe zatargi. Całe bowiem familie i socyety, zażywające spacerów, przystawały gdzie się dało na ugwarzania z przyjacioły. Godne matrony w świątecznych kornetach i nie ladajakich strojach a w asyście sławetnych ojców w czarnych, uroczystych kontuszach wywodzili na pokazanie światu swoje miodki, wabnie przybrane, śliczne i rade się dujące oczom kawalerów, brzęczących niby roje trutniów dokoła miodu. A byli pomiędzy nimi oficyerowie z koru artyleryi, w którym synkowie łyczków mogli być fortragowani nawet na znacniejsze szarże. Nie zbrakło