Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zasiedli do runtowej michy smakowicie parującego bigosu i kiełbas.
— Okrutne miasto ta Warszawa — zaczął po dłuższej pauzie. — Domy, jak pałace, harmider i narodu po ulicach, niby na odpuście w Leśnej, a fetory wszędzie, aż dech zapiera. Podwiki też dziwnie rzęsiste, miniaste, wyczapierzone i ślepiami tak zamiatają, że ciarki przechodzą.
— Warszawianki głośne z urody i zalotności.
— Powiadał mi o tem paskudztwie jeden frater niestworzone historye.
— Wie jegomość jakie nowiny z Grabowa? — przerwał mu dosyć niecierpliwie.
— Zaraz ci rozpowiem. Ale ta kiełbasa prosi, żeby jej posmakować jeszcze...
— Zróbże jej ojciec ten honor. Nie miałem z domu ani słóweczka od samego wyjazdu, a to już z górą miesiąc. Pisałem i nie odpowiedzieli.
— Miecznik chorzeje, zwozili pono doktora z Lublina i zrobiło się lepiej, ale jeszcze w łóżku. Powiadali, że za twoją przyczyną złe humory dziw go nie zadusiły! Czego bo i nie nawygadywali z racyi twoich breweryi! Mełli cię na ozorach niczem w żarnach.
— Pewnie, że już tam moją reputacyę psi zjedli — szepnął smutnie.
— Za jakobina cię ogłosili, za ateistę i prawie za wyrodka. Jak to w Polsce, co sąsiad sąsiada radby ze skóry obłupił i zjadł nieosolonego, byle się jeno cudzym kosztem usatysfakcyonować! A teraz Ceśka na wszystkich językach.