Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Juści, a dla pana porucznika przyprowadzili srogiego dryganta.
— Dwa cugi, powiadasz? Ależ to nowina! I dla mnie ogiera? Czemuś odrazu nie meldował? Polecę zobaczyć! — Rzucił się radośnie ku drzwiom, lecz właśnie wtaczał się mnich zasapany i padli sobie w objęcia.
— No widzisz, chłopysiu! Powiedziałem: przywiozę i przywiozłem. Jakoś mi nietęgo wyglądasz! Odsapnę ździebko, wysoko do ciebie, że niewiele dalej do nieba. Miesiąc przeleciał jakby z bicza trzasnął! Pomizerniałeś!
— Niechże ojciec siada! Kacper, śniadanie, a duchem!
— Przygodzi się, dziecino. Wprawdzie u Kapucynów po mszy zaprosili mnie do refektarza na polewkę, ale Boże się zmiłuj, zalatywała święconą wodą. Karabinki ci przywiozłem, wyrychtowane jak panny do ślubu! Srebra są w beczułkach zalane smołą, od stryja dwa cugi, a od Ceśki ogiera, któregoś w Stokach odmówił Parobków ci też wybrałem co najsprawniejszych. Nie mnie dziękuj, a stryjaszkowi i Ceśce: onać to się głównie przyczyniła. Masz w niej żarliwą aliantkę — zaśmiał się rubasznie i, zażywając tabakę, rozejrzał się po stancyi. — Modestya tu widać całkiem żołnierska...
— Kwaterę trzymam na różne okoliczności konspiracyi, a sam przemieszkuję u generała Działyńskiego lub gdzie się zdarzy. W tym zajeździe mam też swoje bagaże, konie i ludzi. Cóż się tam dzieje w Stokach?
— Przepij do mnie tym większym i niechno pierwszy głód napasę, a opowiem ci wszystko akuratnie.