Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kanałem, obudowanym zczerniałymi, wysokimi domami; spodem czerniały błotniste bruki i mrowili się ludzie, a górą polśniewał pas jasnego nieba. Zaręba otworzył okno. Buchnęły do izby gwary miasta i fala chłodnego powietrza.
Wraz też dzwony gdzieś zadzwoniły tak rozgłośnie, że z dachów porwały się stada gołębi, a gromady baraszkujących pod bramami pauprów podniosły wrzask.
— Ma się na dłuższą pogodę — szepnął Zaręba, patrząc w czyste niebo.
— Juści, bo i kapucyn pokazuje na suchy czas — przytwierdził Kacper, uprzątając izbę, zastawioną skromnym sprzętem, ale pełną mantelzaków, łub i wojskowych rynsztunków.
Żelazne łóżko pod pawilonem z zielonej kitajki zdobiło bielone kiedyś ściany, dając jej pozór zamieszkany i przytulny.
— Dopraszam się pańskiego ucha! Co zrobić z chłopami ze Stoków?
— Gdzieżeś ich zakwaterował? — wysunął lornetkę, rychtując ją na okna narożnej kamienicy, w których suszyły zęby jakieś grzeczne dzierlatki w białych dezabilach i z włosami pozakręcanymi w papierki.
— Przy koniach. Chłopy zdatne do harmaty, bo już ich w tej służbie niezgorzej wyegzercyrował ojciec Albin.
— W artyleryi koronnej brak ludzi i koni.
— To w sam raz przygodzą się i te dwa cugi, jakie przyszły ze Stoków.
— Cugi ze Stoków! — Sądził, że się przesłyszał.