Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóżeś tam znowu zmalował? — rzekł surowo generał, któremu nieobce były najdrobniejsze zdarzenia w pułku. — Mów, jak to było, nie bój się.
— Pokornie melduję — zaczął, topiąc nieustannie oczy w generale — jako wczoraj, kiedy porucznik Sierpiński egzercyrował gemeinów przybyłych z pod Grodna, nalazł się na placu jakiś Żydek, niby to jabłkami handlujący, a pilnie przepytywał doboszów, skąd ci żołnierze i wielu ich. Zaraz pociągnąłem wiatru, co to za specyał, mrugnąłem na kamratów i zmaniliśmy go za koszary na prewetowe doły. Józiek z pierwszego plutonu fizylierów pieski spuścił i zatrąbił do ataku. To wszystko, jaśnie wielmożny panie generale.
— Łżesz! Żyda ledwie uratowano, już był prawie bez ducha.
— Pokornie melduję, że deska się pod nim załamała i dał nura, bo srodze brzuchaty, pływać nie umiał i ździebko się zatchnął od fetorów!
Działyński ledwie powstrzymał śmiech.
— A pan major Zeydlic dał mi w nagrodę za czuja po jadaczce.
— Na drugi raz za taką swywolę weźmiesz bizuny i wygonię cię precz z pułku.
Chłopakowi łzy błysnęły w oczach, ale otrzymawszy polecenie i w dodatku złotówkę, zaśmiał się, zatrąbił na dłoni pobudkę i poleciał, jak wicher.
Działyński, przesiadłszy się do karyolki, powiedział Lipnickiemu:
— Sprytna bestya, trzeba się zaopiekować tym wisusem.