Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mówię, co wiem dobrze — upierał się śmiało. — I w drugich regimentach nie lepiej. Exemplum gwardya piesza, więcej tam już bab i gamratek, niźli żołnierzyków! Już co niedziela wyprawiają takie chrzciny, aż się całe Fawory trzęsą!
— Żołnierskie przysłowie powiada: co strona to żona, co parafia dziecko. Nie znasz, widzę, smaku żołnierskiej swywoli — żartował, jak z równym.
— Byłem u nich wczoraj. Istny Pociejów w koszarach, tyle tam żydowinów, handlów i przeróżnej fabryki.
— Kalumnie ci jeno zostały w pustych torbach, nie oszczędzisz żadnej broni.
— O korpusie artyleryi koronnej rzeknę, co i o regimencie Działyńskim: podobni bohatyrom i prawi synowie ojczyzny! — wyrzekł górnie, aż szef się zaśmiał i, napisawszy ołówkiem jakąś konotatkę, podał mu ją.
— Wręczysz najrychlej do samych rąk imć Barssa.
— Mam powinność nie spuszczać z oczu Igelströma, ale tu gdzieś czeka na rozkazy Kuba. — Zagwizdał w szczególny sposób na glinianym kurasku i jakby z pod ziemi wyrosnął tęgi, srodze ospowaty chłopak o pucołowatej twarzy a wielce przebiegłych oczkach. Był to Kuba, fajfer z drugiego plutonu tyralierów, dziecko regimentu, urwisz jakich mało, zawsze gotowy do psich figlów i prawdziwy postrach krupnych bab i Żydów.
Przybrany był po cywilnemu, ale sprężył się w powinnej pozycyi.