Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Turkotał młyn na strudze jeszcze niedojrzanej, od wsi zalatywały dymy i głosy.
— Dopraszam się pana porucznika, konie okuć?
— Okuj, ruszamy jutro o świtaniu. Żal ci odjeżdżać, co?
— I! — sprężył się w całym ogromie, pokazując w twarzy jakowąś wzgardę. — Melduję pokornie, jako radbym we świat choćby w tej minucie...
— Tak ci pilno, a powiadali, że się masz do Wikty ze dworu. — Gwizdnął na psy. Cała sfora gończych, wypuszczona z psiarni, przypadła z radosnym skowytem.
— Na rasztaku, to każda kiecka dobra — wyrzekł, zaplatając grzywy ogierom. — Jak tam na wojaczce jest, to jest, a wolę, niżli przy pługu z bydlęciem pod ekonomskim boćkiem wyciągać gnaty. Wziąłem to na rozum i uważam...
— Byleś przy tem uważaniu nie oberwał po grzbiecie od namiestnika.
— Pokornie melduję, jako nam grozi, że niech powrócim z żołnierki, to nas zaprze do wołów i kijem wytrzęsie z nas wojackie fanaberye! Jakże to może być, kiej my som żołnierze i swój honor mamy?
Lęk mu patrzał z oczu.
— Kto w służbie Rzeczypospolitej stanie, ten wolny jest — mówiłem ci.
Maciuś, pochylając mu się do ręki, zaszeptał w sekrecie:
— Po naszych wsiach siła parobków doprasza się iść w kantonisty. Wydały się z tem głupie przed eko-