Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ona się doigra tymi amorami! A niechby się wypadkiem dowiedział pan miecznik! Jezus Marya! — aż ręce podniosła. — A przekładałam, a suplikowałam, jak kogo poczciwego! — szeptała, jakby się już submitując miecznikowi, wlokąc się ciężko na piętro do drzwi narożnej komnaty, gdzie kwaterował Sewer. Z bijącem sercem nasłuchiwała, uczyniła w powietrzu znak krzyża, odeszła na palcach, aby nie zbudzić ulubieńca, którego kochała nade wszystko.
— Niech sobie wypocznie dzieciątko! — westchnęła tkliwie, schodząc do apteczki wydawać przyprawy kuchcie, już czekającemu przy drzwiach zamczystych.
Tymczasem Sewer już od dość dawna siedział pod stajnią i kurzył lulkę.
Pietrek przyświecał latarnią, Maciuś zaś konie uwiązane do baryery, pucował z nabożeństwem i, prężąc się raz po raz i podnosząc do czoła rękę ze zgrzebłem, istne cuda powiadał o swoich ogierach.
Poranek był wczesny, spowinięty jeszcze mrokami, chłodny i cichy; po łęgach leżały szarawe kożuchy mgieł, lasy po wzgórzach ciągnęły się pogarbionymi zarysami ciemności, z nieprzejrzanych pól wytryskały drzewa, podobne zakrzepłym czarnym dymom; natomiast niebo na wschodniej stronie wzdymało się, jakoby szklane, zaciągnięte seledynem, smugami fijoletów i żarzącemi się łunami nadchodzącego słońca.
Na majdanie powstawał znaczny ruch, kręcili się ludzie, noszono zieloną paszę do rannych udojów, skrzypiały studzienne żórawie i wierzeje gumien, gdzieś z drogi huczał potężny bas ekonoma: — Wychodź! Wychodź! —