Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I niech nas bronią od wszelakiej szkody.
— Miody! miody, miody.
Naczelnik, nie słuchając więcej, poszedł budzić śpiących w oficynie.
Bibosze zaś ryczeli dalej nie kończącą się litanię, ale już coraz słabiej i bełkotliwiej, bowiem plątały się im języki a sen morzyć zaczynał.
— Kaczanowski! — trzasnął nagle w okno niby granat, głos majora Czyża.
Pijany kapitan sprężył się momentalnie, szklenicę cisnął i miarowym choć zygzakowatym krokiem pomaszerował na ganek, ale że tam stał Naczelnik z towarzyszami drogi, skoczył na dziedziniec pod strudnię, szatki ze siebie zdarł i krzyknął potężnie na parobków:
— Wody mi na łeb! Lać co się zmieści!
Jakoż po paru wiadrach zgoła oprzytomniał, a po krótkiej chwili był już gotowy do drogi, rzeźwy, wesoły i krotochwilny jak zawsze.
— Gwardyacki łeb więcej wstrzyma, niźli cały twój szwadron, majorze! — żartował z Czyża, czyniącego mu jakieś uwagi.
Naczelnik właśnie już był odszedł do swojej stancyi, a wasążek zajeżdżał pod ganek, gdy Jaworski ukazał się na progu ze swoją kompanią i pachołkiem, dźwigającym niemały gąsior miodu.
— Nie puszczę waszmościów bez strzemiennego! — wołał, buchając śmiechem. — Na nic się zdały wykręty i molestacye. Gospodarz padł przed nimi na kolana, mnich rzewliwie zapłakał, a blady szlachcic brał się do karabeli, więc radzi nie radzi wypili strzemiennego,