Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/350

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Żeby jeno generał Kościuszek w porę nadciągnął! W nim wszystka nadzieja.
— Niech się Kłaczkowa nie turbuje! W Warszawie damy sobie radę i bez niego.
— Moskali kupa; co żołnierz regularny, to nie wolontery, które jeszcze prochu nie wąchały. Byłam dwadzieścia lat wiwandyerką, to się na tych sprawach rozumiem.
— Gdzieżeś podział armatę? — zapytał, rozglądając się dokoła.
Staszek się zaśmiał i podprowadziwszy go do głębokiej framugi okiennej, pozrzucał główki kapusty, stosy marchwi; podsunął w bok beczułki z minogami i wielkie gary z namoczonym stokfiszem: pokazała się z pod nich lufa trzyfuntówki. Paka z amunicyą stała pod oknem i przy niej na rogożach spało dwóch kanonierów.
— Sam dyabeł jej nie wypatrzy! Plunie rychtyk w Zapiecek i Piekarską. Niech jeno moja kokoszka zagdacze, a psia twarz słoniowa, polecą z Mochów kłaki! — dowcipkował swojem zwyczajem, wyprowadzając porucznika na ulicę.
Zaręba poszedł na Zamek. W bramie pod zegarową wieżą trzymali straż Mirowscy, należący do spisku. Rozkazał się prowadzić do dyżurnego oficyera. Strzałkowski, porucznik, z twarzą cudnego pazia i barami niedźwiedzia, płakał nad jakąś książką.
— Cóż tu nowego u ciebie? — spytał Zaręba, siadając przy długim stole kordegardy.