Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przepadło wszystko w śnieżycy i oddaleniu. Śnieg ciężkiemi płatami zasypywał świat, opadał cicho i tak gęsto, że chociaż rozbielił nieco ciemności, na krok nie było podobna przejrzeć. Kościuszko wstrząsnął się od zimna i obtuliwszy się szczelniej w burkę, zajrzał do refektarza.
Rudera pokazała się mroczna i prawie cicha. Kobiety z dziećmi i paru woźników tulili się przy drgających ogniskach. Na chłopskim biwaku panował jeszcze cichy gwar. Wielu już spało na kupach słomy, widać też było klęczących przy pacierzach, jak przesuwali w palcach ziarna różańca, ktoś przez nos ciągnął jękliwym głosem godzinki, zaś reszta, obsiadłszy ogień, pogadywała z cicha. Bujak coś pilnie konotował. Kościuszko przysiadł się do niego i zaszeptał nakazująco:
— Nie wydaj mnie. Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków! — odpowiedział ten i ów, nie zwracając uwagi na przybysza; wzięli go za jednego z pozostałych żołnierzów. Nagrzewał zziębnięte ręce i jął z najbliższymi pogadywać. Zrazu odbąkiwali prawie niechętnie i ostrożnie; lecz tak sprawnie zatrącał o różne bolączki, że odpowiadali coraz żywiej i obszerniej, nie tając niczego, jak przed równym sobie. Rad z takiego obrotu, zaindagował pierwszego z brzegu Parobka:
— A że cię to puścili z chałupy na wojaczkę?
— Nie pytałech się nikogo o przyzwoleństwo — warknął opryskliwie. — Cóż mnie ta w chałupie miało przytrzymywać? Głód, nędza i dziedzicowe kije! Powia-