Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lak cnotliwy, szeroko wystawiał nikczemne postępki aliantów, gwałty i uciemiężenia kraju. Żołnierstwo burzyło się coraz głębiej, srożyły się twarze zawziętością, błyskały oczy i zaciskały się pięście.
— Odpłacim ścierwom! Byle prędzej! — wrzały niepohamowane gniewy.
— Jutro zaczynamy! Sam Kościuszko poprowadzi! — rzucił im na końcu.
Ta wiadomość niby piorun wstrząsnęła żołnierstwem, zakotłowało się przy ogniskach i wszyscy naraz zaczęli się wydzierać, jak opętani.
— Niech żyje Kościuszko! Niech żyje nasz ojciec!
— Milczeć w szeregach! — ryknął groźnie. — Bychtować się do wymarszu i czekać!
Jakoby wodą chlusnął na płomienie, tak w mig przygasły wrzawy i uczyniła się cisza.
— Melduję pokornie — wystąpił podoficer Mikołajczyk — nie mamy doboszów.
— Mocium tego, są w Krzeszowicach. Może który potrafi wybębnić werbla?
To powiedziawszy, ogarnął się nieco i poszedł z powinnym raportem. Małe drzwiczki w końcu refektarza, jakimś cudem jeszcze ocalałe, prowadziły do kwatery, zajmowanej przez Kościuszkę i przybocznych oficyerów. A skoro tylko zniknął za niemi, w obozowisku powstał ruch i gwar, jakby w ulu przed wyrojem. Dziury po oknach od strony Wisły pozapychano słomą, że zrobiło się nieco zaciszniej, chociaż deszcz nie przestawał ani na chwilę zacinać. Ogniska, ustawicznie podsycane, buchały w górę płomienistemi grzywami, rozle-