Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 246 —

— Trzymaj!... łapaj!... — wrzało coraz bliżej za nim.
Podrzucał się jak piłka, ostatnimi wysiłkami... jeszcze parę stajań... jeszcze... O Jezu!... aby do ogrodów... pomiędzy drzewa... Jezus!... O Maryo!... o! o! Piersi mu pękały z wysiłku, nie miał już sił — krew zalewała mu oczy... nic nie widział.
Dopadł ogrodów, biegł nimi jeszcze przez chwilę i upadł pod jakąś stodołą.
— Nie strzymam... — pomyślał po chwili, zobaczywszy przez drzewa twarze goniących.
Był tak zmęczonym i rozbitym w sobie, tak wyczerpanym, że poruszyć się nie mógł.
— A niechtam! A niechtam! Snuło mu się ciężko w mózgu i ogarnęła go taka straszna apatya, takie zniechęcenie, że już mu było wszystko jedno...
Dyszał tylko, obcierał podartą w bójce twarz, i z jakimś spokojem obłąkania, nieprzytomności, wpatrywał się w sylwetki ludzi nadbiegających.
Był tak śmiertelnie zmęczonym, tak strasznie zmęczonym, że już nie miał sił, ani woli, ani myśli jednej...
Jęczał jak dziecko umierające i łzy zdenerwowania płynęły mu strumieniem i obmywały