Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 247 —

twarz pokrwawioną, a serce przenikać zaczął straszny, nieopowiedziany żal...
Naraz uniósł się nieco, ludzie byli już o kilkadziesiąt kroków, fala krzyków rozbrzmiała w ogrodach!
— Nie, nie daruję! nie daruję — wyszeptał — ożywił się nagle, myśl zemsty wstrząsnęła nim jak huragan, zapaliła błyskawice w oczach, dała moc.
Porwał się na nogi, wyrwał pęk słomy z poszycia stodoły, podpalił zapałką i skoro buchnął płomień — przytknął go do poszycia i rzucił na dach!...
Dach w tej chwili stanął w płomieniach!
— Nie daruję! nie daruję! — szeptał dziko i taką zawziętością cały się przepoił, taką radością zemsty przesycił duszę, tak w niej skamieniał, że wolno, obojętnie poszedł wzdłuż zabudowań, a potem zapadł w żyto już wykłoszone i czołgał się na czworakach ku lasom...
Pogoń ustała.
Po paru minutach odwrócił się i spojrzał na wieś.
Stodoła była cała w ogniu, płonęła jak pęk słomy, a zajmowały się już sąsiednie zabudowania i domy!
— Popamiętają mnie, ścierwy! Popamiętają! —