Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 245 —

o kilkadziesiąt kroków, wchodzili już na wzgórze, w którem były pokopane doły.
— Do boru! — pomyślał i rzucił się z największym impetem w stronę lasu na ścianę ludzi, najeżoną dziesiątkami kijów i rąk wyciągniętych; ściana się zachwiała, pękła i w połowie runęła na ziemię razem z Jaśkiem. Zawiązała się krótka a sroga walka. Kilkadziesiąt ciał skłębiło się w gwałtownym wirze i potoczyło po spadku wzgórza.
Jasiek się nie dał, z taką wściekłością i szaleństwem się bronił, z taką zapamiętałością prał kijem, kopał, gryzł, szarpał — że wyrwał się ze szpon i pognał ku wsi, bo drogę do lasu zastąpili inni chłopi, biegnący na pomoc pierwszym... Uciekał, jak wilk, goniony przez całą psiarnię obławy, która się rozwlekła za nim i z ogromnym wrzaskiem goniła.
Uciekał jak wicher... aby tylko do wsi i na drugą stronę pól... do lasu...
Wydobywał wszystkie siły, leciał na skrzydłach szaleństwa i rozpaczy, a zaczynał uczuwać, że uciec nie potrafi, że zbraknie mu sił, bo las był jeszcze daleko... pogoń coraz bliżej... a jemu brakowało tchu... mroczyło go... potykał się... zboża już bujne plątały mu nogi...