Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 180 —

w swojej stancyi i co chwila wpadała z okrzykiem:
— A zobaczcie no, bo ledwie już dycha!
Jakoż dziecko jej ledwie dychało — dusił je krup...
Nie zajmowała się niem wielce Winciorkowa; a bo to miała mało swoich zmartwień, a potem cóźby mu pomogła, kiedy już ostatnią parą piskało!...
Ugotowała obiad i zaniosła go chłopakowi do ogródka.
Jasiek szybko powracał do zdrowia; lekarstwa księże, wiosna, no i młodość zwyciężyły w końcu chorobę; chodzić jeszcze nie mógł, jeszcze go czasem w piersiach okrutnie bolało, ale już rumieńce zaczynały grać pod wybielałą skórą twarzy i modre oczy patrzyły coraz weselej.
Leżał na pierzynach, pod kwitnącemi jabłonkami, które pachnącym baldachimem z kwiatów osłaniały go od słońca.
— Spałeś se? — zapytała, siadając przy nim.
— Gdzietam! Dzwonienie słychać było, tom zmówił pacierz jeden i drugi, a potem, że to tak pszczoły brzęczą na kwiatach, że tak pachnie, tom leżał i czekał na was, matko... — Wziął się do jedzenia.