Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 181 —

— Dobrze ci, co?
— Dobrze matulu, dobrze!
— Bok cię nie bolał?
— Nie, matko. O! dzwonią już na nieszpory.
Przymilkli oboje, bo po świegotliwym śpiewie sygnaturki ozwały się wielkie dzwony i biły tak potężnie, aż ziemia drżała i kwiaty jabłoni zaczęły opadać jak różowe motyle na Jaśkową głowę i trawę zieloną...
— Jasiek!
Podniósł zasłuchane oczy.
— Wiedzą, że tutaj jesteś!
Gwałtownie rzucił się na pierzynach.
— Połóż się, nie bojaj się, nie dam ja cię, synku, nie.
Czarna spracowana ręka gładziła po jego twarzy i oczach, opowiadając mu o wszystkiem, co słyszała w kościele, i co powiedział jej sołtys.
— Ścierwy! Zapłaciłbym dobrze! Niech mnie ino wydadzą! — szeptał, zaciskając pięście i grożąc niemi wsi.
— Cicho, dziecko, cicho, pojedziemy se. — I opowiedziała mu, jako już dawno, jak tylko przyszedł do niej, świtała w niej myśl, aby sprzedać grunt, chałupę, dobytek cały i wynieść się do tej Brazylii.
— Dobrze, matko, sprzedajcie wszystko, na