Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —

wórzach, przy studniach, myli się z powagą a dokumentnie chłopi, wiatr ich obsuszał ciepły lub obcierały obwisłe gałęzie kwiatów różowych. A w głębiach domów, po komorach, oborach, stajniach huczał rój ludzki radośnie.
Czasem pieśń jaka wyleciała jak ptak z okienka i utonęła w kwiatach jabłoni; czasem wołanie jakie huknęło i leciało ku pastwiskom, pełnym śmiechów dzieci i porykiwań latujących się krów. A wszędzie radość brzmiała a wesele.
A gdy w cichem powietrzu zadygotał srebrny głos kościelnej sygnaturki, wychodzili zwolna z domów i ciągnęli sznurami na nabożeństwo; to starsi gospodarze w granatowych kapotach, przewiązani czerwonymi pasami, to gospodynie całe w czerwieni wełniaków i zapasek, to parobcy w spencerkach pasiastych, to dziewczyny w białych chustach na głowie, z książkami w ręku do nabożeństwa, i z trzewikami w drugiem, to dzieci...
Od lasów, bokiem drogi, wchodziło do wsi dwoje ludzi.
Na kulach kusztykał stary, tłusty i ślepy dziad, przywiązany sznurkiem do baby idącej przed nim.
— Śpiesz się, bo się opóźnim! — mruczała, pociągając go lekko.