Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 166 —

drzew owocowych, drażniło i upajało pieszczotliwym powiewem.
Jaskółki szalały pod czystym, bladawym błękitem nieba, przewijały się jak kule wskróś drzew okwieconych, wpadały do pustych stodół, zaglądały do okien mieszkań i wybierały miejsca na gniazda.
Trawy się bujnie puszyły aksamitnym kobiercem, zboża już się przeganiały z wiatrem jak fale, już szły ku kłosom, pięły się wyżej, do słońca. Bociany klekotały po pustych jeszcze gniazdach, brodziły po nizkich łąkach wśród rozkwitłych kaczeńców, co jak drogie kamienie paliły się ostremi barwami wśród traw. Po rowach, nad drogami, na miedzach i ugorach, pełno było stokrotek i wczesnych ślazów i trzepotów ptasich. Radość odradzania, szczęścia, kwitnięcia, buchała z ziemi, z drzew, ze słońca, z piersi ludzkich.
W Przyłęku wiśnie już okwitły, ale kwitły natomiast bardzo obficie wczesne jabłonie, których były pełne ogrody. Szare, nizkie domy ginęły pod girlandami i chmurami kwiecia, nad któremi brzęczały pszczelne roje.
Wieś pełna była cichości świątecznego odpoczynku.
Przed chałupami, wśród opłotków, na pod-