Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 112 —

— Lepiej ci, synu, co? — zaszemrał jakiś głos nad nim.
— Matulu! Matulu! — wyszeptał, chwycił rękę, głaszczącą go po twarzy i trwał tak w tej niemocy, pełnej łez szczęścia.
Stara gładziła tylko z wielką miłością jego włosy spocone i twarz:
— Cichoj, synu... cichoj, robaku... cichoj... — Nie mogła mówić więcej ze wzruszenia, i skoro tylko Jasiek zasnął, okryła go troskliwie i powróciła do izby. Wyjrzała przez okno, wyszła przed dom popatrzeć na ciemną jeszcze drogę i powróciła, siadła na stołeczku przed ogniem i raz wraz dorzucała na komin suchego chrustu. Na trzonie, obstawionym garnkami, buzował się wielki ogień i rzucał złocisty brzask na całą izbę, na wybielone czysto ściany, na których czerniały rzędy obrazów Świętych i na suchy, czarny szkielet warsztatu tkackiego, stojącego pod oknem od wschodu i obmotanego nićmi, niby pajęczyną.
Tekla, komornica Winciorkowej, siedziała na ziemi przed kominem i skrobała kartofle, mrucząc półgłosem pacierz, a łaciasty duży pies leżał na środku izby i przez sen warczał na tłustego prosiaka, który łaził po wszystkich kątach i co chwila wsadzał krótki ryj to w garnki,