Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 113 —

stojące na ziemi pod piecem, to porywał Tekli kartofle z koszyka, to pokwikiwał i drażnił się z psem.
— Cicho, gadziny, o! — wykrzykiwała raz wraz Tekla.
A poza tem cicho było zupełnie w całej chałupie. Ogień trzaskał wesoło i głośno perkotała gotująca się w garnku woda.
— Kury pieją, niechybnie będzie odmiana! — mruknęła Tekla.
Jakoż istotnie koguty piały jeden po drugim, na całej wsi.
Winciorkowa nie odezwała się, bo szła zajrzeć do alkierza, ale że jakieś trepy zadudniły na stwardniałem błocie przed chałupą, usiadła z powrotem. Z trzaskiem, w obłokach pary, wbiegła smagła, młoda dziewczyna, okryta na głowę w zapaskę; pochwaliła Boga i przygrzewała ręce przy ogniu.
— Winciorkowo, a to pożyczcie namo bochenek chleba. Jutro pieczemy, to wam odniesę. Chłopaki jadą z drzewem do tartaku, a tu już ani skibki niema — gadała prędko.
— Które chłopaki jadą? — zapytała Tekla.
— A ktoby! Walek i Michał!
— Ociec ostają?
— A juści, chciałoby mu się!... Pedają, co