Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Było inaczej... dopókiś ty mnie kochał! — jęknęła z niewypowiedzianym żalem.
— Kocham cię zawsze, nie zmieniłem się... A jako dowód, powiem ci, że przecież tylko dla ciebie siedzę w tem ohydnem Chicago! I to w czasie, kiedy świat się cały wali, kiedy się poczyna nowa epoka, kiedy wszystkie moje instynkty rwą mnie do rzucenia się w bój! I przez miłość dla ciebie wdaję się z Merdami, z Koohnami, piję i przyjaźnię się z całą tą swołoczą. Nie utrudniaj mi życia! Sama widzisz, jak mi ciężko. Jakiś bydlak wylewa na mnie błoto całemi kubłami, gorzej nawet, bo mię tem denuncjuje, że mogą mnie lada chwila schować, a ty mnie trapisz podejrzeniami. Nie będę się łasił jak pies obity. A zresztą jakiej ci potrzeba prawdy o mnie? — duma zaświeciła mu w oczach. — Czy zabijałem? Zabijałem, potwierdzą towarzysze z bojówek rewolucji 1905 roku. Czy rozbijałem? Rozbijałem: Rogów i Mińsk Mazowiecki zaświadczą! Czy rzucałem bomby? Rzucałem! Więc i cóż? Patrzysz na mnie, jak na zbrodniarza! Nie wiedziałaś o tem? Nie robiłem tego dla poklasku! Nie mogłem się chwalić przed tobą, bo to są tajemnice nie tylko moje. I jeszcze dodam, że jeśli będzie potrzeba, unurzam się po szyję we krwi bliźnich i pół świata wysadzę w powietrze! Czy potrzebowałaś tej prawdy? Aniu, moja jedyna, mój cudzie, mój przyjacielu — rzucił się przed nią na kolana. — Zlituj się nade mną i nie dręcz, potrzebuję sił i spokoju...
Nie przemogła się, budził w niej coraz większą zgrozę i przejmował strachem. Dalszy ciąg zapowiedzianych rewelacji potwierdzał jej przeczucia. Niepod-