Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pisany autor, spokojnie popierając swoje wywody datami, nazwiskami osób i dokumentami, opowiadał: jak Topór, studjując na jednym z uniwersytetów niemieckich, okradł kasę bratniej pomocy, za co został skazany przez kolegów na wypędzenie. Tak brzmiał początek jego biografji. Groziły dalsze odkrycia.
Nie rozpacz ją ogarnęła po przeczytaniu, lecz tylko palił bezbrzeżny, rozpaczliwy wstyd, że kochała i była żoną ordynarnego złodzieja i szubrawca. Zgasła w niej ostatnia iskra nadziei, jaką, pomimo wszystko taiła jeszcze w sercu. Poczuła, że wszystko się pomiędzy nimi skończyło. Jeszcze tylko nie umiała pomyśleć o jutrze.
Ale tymczasem, opanowana żrącem poczuciem hańby i wstydu, przeniosła się na mieszkanie do pokoiku po Łusi. Rozumiał co się w niej dzieje, nie śmiał jednak się usprawiedliwiać. Żyli obok siebie jak obcy, razem jadali, unikając nawet swoich spojrzeń, wymijali nie widząc się. Coraz większa przepaść otwierała się pomiędzy nimi.
Ona stawała się podobna do posępnego widma, tylko oczy miała coraz większe i płomienniejsze, ale i Topór mizerniał z dnia na dzień, wychudł, poczerniał, żył w takiem podnieceniu, że nie mógł usiedzieć na miejscu, i po sto razy na dzień wybiegał z domu, nawet noce nie dawały mu uspokojenia.
Któregoś dnia, naładowawszy walizę wyniósł ją o zmierzchu gdzieś za plac.
Przyszłość stawała się tragicznie zagadkowa — nie rozmawiali jednak o niej. Mr. Jack, którego widywała przelotnie, powiedział jednego dnia przy śniadaniu: