Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszystko podłe kłamstwa — poczuł jej przyczajone, badające oczy — partyjne porachunki! Zapłacą mi za to! Polecę do Merdy, musimy się naradzić nad odpowiedzią. Nie taki djabeł straszny, jak go malują! — nabierał już pewności. — Temu durniowi się zdaje, że coś wie, dlatego grozi. W tem kryje się jakiś szantaż. Księża go zapłacili! Zgnije w kryminale! Oh, ty mój niepokalany gronostaju, — szeptał czule do żony. — Jakże mi cię żal! Moja ty księżniczko z bajki, rozumiem jak to odczułaś. Wierz mi, niema w tem ani słowa prawdy! — objął ją, okrywając gorącemi pocałunkami.
Siedziała martwa jak głaz i milcząca. Nie mogąc z niej wydobyć ani jednego odruchu współczucia, wyszedł na miasto.
Na drugi dzień po południu „Krzyk“ wydrukował jego odpowiedź. Widniała na pierwszej stronie. Była napisana z szaloną werwą i tonem drwiącym; opluwała przeciwnika, druzgocąc go pod koniec uderzeniami pięści i zapowiedzią oddania sprawy do sądu.
— Jakże ci się wydaje? — spytał Topór po przeczytaniu jej całego artykułu.
— Świetna! Ale mnie ten ogień nie pali, ani te gromy nie zabijają.
— Czegóż ty więcej chcesz? — pytał, strasznie rozdrażniony.
— Prawdy, że to wszystko kłamstwa — podniosła przesmutne, zapłakane oczy.
— Masz ją w moim artykule, resztę dopowiedzą sądy. Można z tobą oszaleć — porwał się i rozsrożył. — Plotkom wierzysz a nie mnie. Było inaczej pókiś mnie kochała.