Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziewczyna zaczęła ją całować po rękach i wśród łez i przepraszań, zabełkotała:
— Do śmiercibym się stąd nie ruszyła! Przecież i matka nie byłaby dla mnie lepsza, ani mi to w głowie postało! Chłopaki się wynoszą, to będą drugie, bortników nie zabraknie. Tak myślałam, aż tu klerk od mojego adwokata mnie spotkał i powiada: uciekaj panna z tego domu, bo to może zaszkodzić twojej sprawie z fabryką. Jeszcze posądzą o trzymanie z Niemcami, doniosą o tem sądowi i djabeł wie, co się stać może. To cóż ja biedna kaleka pocznę? Muszę swojego dobra pilnować. Ale mi tak żal pani... — rozpłakała się rzewnie.
— Nikogo siłą nie zatrzymuję... I mnie Łusi żal, i bardzo mi przykro, że mnie tak wszyscy opuszczają — odpowiadała, ledwie się powstrzymując od łez.
Długo w nocy chodziła po mieszkaniu, nie mogąc się uspokoić, zwłaszcza słowa Szmida żarły ją niby ogień. Nie pierwszy raz w życiu słyszała podobne oskarżenia, przywyknąć do nich nie mogła. Wzdrygała się na samą myśl o czemś podobnem. Przeciwko takim oskarżeniom protestowała sama jej natura.
I nazajutrz, skoro powrócił Topór, opowiedziała mu o wszystkiem.
— Plotki te są rafinowanie podłe, ale mogą nam zaszkodzić — wydał się mocno strwożonym. — Obsaczają nas jak zwierzynę! Psy wściekłe! — zaklął.
Nadomiar jej zmartwień, to jej sprostowanie artykułu nie wywołało oczekiwanego efektu. Prasa przeciwnego obozu zbyła je grobowem milczeniem.
— A wiesz dlaczego? — powiedział Topór, kiedy o tem rozmawiali. Bo chcą nas zdusić milczeniem i boj-