Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powstali naraz, spozierając z pewnem skłopotaniem po sobie, to na Księżniczkę, przestępując z nogi na nogę, wreszcie Tomek zdobył się na odwagę i rzekł:
— Proszę pani, w sobotę się wyprowadzam, — zapisałem się do polskiej armji, — dodał.
— Ja też się wyprowadzam, — ozwał się skwapliwie drugi.
— To i ja nie zostanę w tym domu, — dorzucił z naciskiem Szmid.
— Co to znaczy: w tym domu? — wparła w niego gniewne oczy.
— Rzekło się dlatego, że mogą na ten dom drugi raz napaść, a jak nikt nie obroni — zniszczyć wszystko. Nie będą wybierali pomiędzy rzeczami, które bossa, a które bortników — tłumaczył otwarcie! — A i to jeszcze wstyd mieszkać w domu, gdzie, jak powiadają, chronią się niemieckie szpiegi. Już i tak detektywi włóczą się za nami, dzisiaj takiemu jednemu nakręciłem karku, żeby zapamiętał, że my są Polacy i z Polakami trzymamy, a nie ze zdrajcami. Nam u pani dobrze, że nigdzie lepiej nie będzie, ale takie czasy, że każdy musi się pilnować i uważać z kim przestaje.
Smagały ją te słowa, niby bicze, odezwała się jednak bardzo spokojnie:
— Szmid jest człowiek mądry, a powtarza takie krzywdzące i głupie bajki.
— Nie obnoszę ich po świecie i com usłyszał powiedziałem w oczy, — obraził się. — A czy to bajki, czy prawda, to się jeszcze pokaże! Chodźcie prędzej, chłopcy.
Po ich odejściu, zwróciła się do dziewczyny:
— A cóż Łusia zrobi ze sobą?