Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jak burza wpadł Frank, czerwony, zgorączkowany i trochę napity. Na rękawie miał czerwono-białą przepaskę, takąż kokardę na piersiach i przy kapeluszu pęk wstążek w barwach koalicyjnych. Trzasnął obcasami, sprężył się przed Księżniczką i podnosząc rękę do czoła, zameldował po wojskowemu.
— Melduję pokornie, jako w sobotę się wyprowadzam, bo już w niedzielę pojadę do „Niagara on the Lake“ do obozu armji polskiej. Jedziemy w pięćdziesiąt chłopa na trzy miesiące ćwiczenia, a potem prosto na wojnę! Niech żyje Polska! — zakrzyczał z uniesieniem. — Moja fabryka do pejdy dołożyła mi dwieście talarów na ekwipunek! Psiakrew, będziemy czesali Niemców, aż się kłaki posypią!...
Zasiedli, żywo rozmawiając, słuchała ze ściśniętem sercem i podając im kolację, błądziła po tych głowach rozmarzonych bojami, jakiemś matczynem zatroskanem spojrzeniem. Rozmawiali bowiem tylko o wojnie i o znajomych, którzy się na nią wybierali; animusz ponosił ich coraz potężniej.
— A nie boicie się to, przecież tam strzelają — szepnęła z podziwem Łusia.
— Nie każda kula trafia! A trafi, to i cóż? Mam już po gardziel tego sobaczego życia we fabryce. Praca dzień w dzień i co za to? Że się człowiek raz na tydzień po pejdzie upije? Że pobrząka sobie talarami? To mi dopiero uciecha! — Wrzał Tomek, spluwając z obrzydzeniem. — Wojaczka, to mi dopiero życie!
— „Jak to na wojence ładnie, jak to na wojence ładnie!“ — zaryczał Franek.
— Cicho, musimy zaraz iść! Zabierajcie się chłopcy! — wołał któryś.