Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kotem. A kto wie, czy nie szykują przeciwko nam jakiej bomby! Czuję ich przez skórę. Nie zawahają się przed niczem, byle nam zaszkodzić.
— Wiesz, wszyscy moi bortnicy wyprowadzają się jutro...
— To robota tamtych! Uciekają jak szczury z tonącego okrętu! Może to i lepiej na te czasy, nie będzie w domu szpiegów. Czy i mr. Jack się wyprowadza?
— Nie wymówił, a ja nie mam powodu pozbywania się go! — odparła żywo.
— Naturalnie, jakże się pozbywać takiego bohatera i obrońcy! — wykrzywił się.
— A bronił i obronił, kiedyś ty uciekł, pozostawiając mnie na pastwę tłuszczy!
Zakrzyczała tak dziwnie rozsrożona, że uciekł bez słowa i parę dni nie mówili ze sobą, pomimo jego usiłowań i przeproszeń. Chodziła chmurna, pełna jakichś niewypowiedzianych lęków i trwożnych przewidywań. Bała się czegoś, na co wciąż oczekiwała ze drżeniem. Posępny obłok niepokojów okrył jej duszę mrokiem.
Po wyprowadzeniu się bortników, Topór sam pozasłaniał szczelnie okna w kuchni i tam przyjmował różnych ludzi. Zjawiali się prawie co noc, mówili przeważnie po niemiecku, ale słyszała i język rosyjski. Nie wtajemniczał ją w te sprawy, ni zaznajamiał z ludźmi. Tylko nieraz musiała im gotować i urządzać spania. Nie podobały się jej twarze i cała ta konspiracja. Uspakajał ją, opowiadając o jakiejś nowej akcji międzynarodowego proletarjatu.
W innym czasie nie byłaby się zadowoliła ogólnikami, ale teraz było jej wszystko obojętne i jakby