Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sławie i katolicyzm, to jedno! Zatargała jej sercem taka dzika, nieubłagana nienawiść, że zaskowyczała z bólu.
— Ukarz mnie Jezu, ale odpuścić im nie potrafię! Zmiłuj się, ale nie potrafię!
Wróciła do chałupy osłabiona wielce i jeszcze pełniejsza niepokojów i złych przeczuć. Nadarmo się modliła i nadarmo płakała, nie ustępowały.
Jakoś w południe wyjrzało blade, jesienne słońce i świat nieco poweselał, że po obiedzie wybrała się kopać resztę kartofli na ogrodach, za sadem. Ręce pracowały zawzięcie, ale w głowie majaczyły przesmutne tumany.
— Człowiek sam na świecie jak ten pies bezpański. — Podniosła się w niej żałosna skarga. Niema się przed kim nawet wyżalić! A broń Boże, choroby, to co? Zmarnieć przyjdzie! Nikt kropli wody nie poda!
Wyprostowała się, oczy zawisły na cmentarnych krzyżach a myśl bezwolnie uczepiła się Jarząbka. Znała go już rok, przychodził często, przygrywał na harmonji, przymilał się. Juści nie do Oksieni. Pewnie, że gospodarz przydałby się w domu. Chłop do wszystkiego. A jakby urząd dostał dobry, to możnaby przykupić ziemi od Teodorczuka! — Rozjaśniała się jej dusza błyskawicą marzenia. Ale prawosławny! Huknęło jak grom przypomnienie. Odskoczyła niby od trędowatego. Zwarła się na kamień i jakby mszcząc się na sobie za chwilę słabości, wspomniała wszystko, co powiadali o nim ludzie. A mówili źle, posądzając go o różne łajdactwa.
— Nie darmo naczelnikowa trzymała jego stronę. Szpiegun, jeśli nie co gorszego — zdecydowała surowo,