Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tłumiąc zarazem jakiś cichy żal zgoła jej niepojęty. Czas się dziwnie dłużył, chociaż pracowała zawzięcie; zajął ją przez chwilę towarowy pociąg, przeciągający wolno i z ciężkiem sapaniem. Potem słońce się schowało za chmury, świat poszarzał i jął mżyć drobny deszcz. Miała już powracać do domu gdy na drodze pokazali się ludzie wracający z jarmarku, przystawali opowiadając nowiny zasłyszane w miasteczku. Czasy podówczas były burzliwe, rewolucyjne, więc ten i ów powiadał o buntach wojsk, o zabójstwach wielkich urzędników i żandarmów, o ciągłych wieszaniach i napadach na rządowe kasy. Opowiadali szeptem, rozglądając się trwożnie a pełni głębokiej radości.
— Pan Bóg nierychliwy ale sprawiedliwy. Za nasze krzywdy im płaci — dodawała.
— Przyjdzie na nich jeszcze większa kara, to początek — przepowiadał stary Symeon Daniluk, powłóczący nogami przetrąconemi przez kozaków.
Co jakiś czas ktoś przystawał przy niej i dorzucał zasłyszanych nowin.
— Podobno i Żydy buntują się przeciwko carowi — zapewniał któryś ze znajomych.
— Żydy! Sprzedały Chrystusa, to co im ta stoi sprzedać cara — odparła.
Zmierzch się zbliżał, deszcz zacinał coraz gęstszy i zimniejszy, że wzięła koszyk na rękę i już się zawróciła ku domowi, gdy nagle gdzieś z lasu za cmentarzem, wyrwały się przeciągłe gwizdy parowozu i buchnęły karabinowe strzały.
— A słowo stało się ciałem! — krzyknęła, załamując ręce.