Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mu na pamięć stary, to znów maciora, którą dawniej obiecywał sobie zjeść, jak tylko odkarmi prosięta — i spluwał, spojrzawszy na puste łóżko, jakby chcąc odegnać nieprzyjemny obraz. Męczyło go to trochę, prawie że nie dojadł kolacji i zaraz poszedł spać. Przewracał się na łóżku niespokojnie, ciążyły mu te kartofle z kapustą, kasza, chleb, ale przemógł wszystko i zasnął.
Antkowa, gdy już wszyscy posnęli, otworzyła cicho drzwi od komory i z motków przędzy wydobyła w gałgan owinięte paczki pieniędzy, aby dołożyć świeże. Długo je składała, rozwijała, aż nasyciwszy się do syta widokiem ich, zdmuchnęła światło i wsunęła się za mężem do łóżka.
Stary tymczasem zmarł. Chlewik byt ladajaką przystawką z żerdek i z zrzynów skleconą naprędce, nakrytą gałęziami, pełną szpar — tak, że śnieg swobodnie przewiewał ze wszystkich stron.
Nikt nie słyszał, jak stary wołał ratunku głosem, przepojonym rozpaczą najgłębszą — bo bezsilną. Nikt nie widział, jak się przyczołgał do drzwi zamkniętych i z wysiłkiem strasznym starał się powstać, otworzyć drzwi. Czuł śmierć w sobie, szła mu od nóg, chwytała jak w obręcz piersi, gniotła je w straszliwych kurczach, łamała szczęki, że ich rozewrzeć nie mógł, żyły stężały mu w druty jakieś.
Rzucał się coraz słabiej, aż został pode drzwiami z pianą na ustach, z przerażeniem w martwiejących oczach, z krzykiem okropnym w twarzy skurczonej męką marznięcia. Został tak.