Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stanę — tylko gwizdnę! Dajno go bliżej! — krzyknęła na parobka, który siłą ciągnął wydzierającego się Witka.
— Puść me Kuba! Puść me, ty zapowietrzuny! Loboga, puść!
— A juźci, a sam po łbie wezme.
Krótko go za kołnierz spencerka wziął i postawił na ganku. Dziedziczka skoczyła do niego, uchwyciła za włosy i na początek zaczęła mu pięścią gładzić pucołowatą twarz.
Chłopak krzyczał w niebogłosy i wydzierał się, ale napróżno — trzymała go żelazną ręką.
— Ty bękarcie, mówiłam ci, żebyś z panienką nie jeździł? Mówiłam, co? Tak słuchasz, psi synu! Śmiesz moje dziecko obejmować swojemi podłemi łapami! Jeździć z nią, psie? Tak słuchasz, chamie!
I z siłą, na jaką ją tylko było stać, biła go dyscypliną, gdzie trafiła.
— Nie bede, jaśnie pani, nie bede! Loboga! Matulu! O Jezu! Matulu! nie bede, matulu!
— Mamusiu złota! mamusieczku, to ja chciałam, Witek nie winien — wołała Tosia, osłaniając sobą Witka i chwytając matkę za nogi. Dostawszy dyscypliną przez ręce, puściła go i z płaczem, trzepocząc rękoma, uciekła w głąb domu.
Jasna pani miała już dosyć na uspokojenie swoich nerwów, a Witek też ledwie charczał od krzyku. Pchnęła go z ganku i poszła.
Chłopak w koziołkach zleciał po schodach i utknął twarzą w wyżwirowanem podjeździe.