Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zabiła me, matulu, zabiła! — ryczał, ale prędko powstał i chwytając się twarzy, pleców, głowy, powlókł się ku kuchni dworskiej, okropnie krzycząc:
— Zabili me, matulu, zabili!
— Witek, chodź ino, chodź!
Chłopak przypadł do matki, tłukącej przed kuchnią dworską kartofle.
— Matulu, loboga, boli me.
Przestała tłuc, odgarnęła mu włosy, fartuchem obtarła twarz, posinioną w długie pręgi.
— O piekielnica! Ażebyś skapiała, jak tyn pies. Tak dziecioka sponiwierać. Ażeby cię marności ścisnęły, ty psio piastunko!
Poszła do kuchni i wyniosła stamtąd kawałek chleba i maślanki w półkwartku.
— Zidz se ano, nie płac. Nie bój się. Pan Bóg nie tkliwy, ale sprawiedliwy. Zeby cie zło godzina nie minyła... Nie buc!
Chłopak się uspokajał, gryzł chleb, popijał maślanką i od czasu do czasu obcierał rękawem łzy, cisnące się do oczu. Matka stała nad nim, pieszczotliwie gładziła go po głowie, a gdy zjadł, rzekła:
— Idź spać. Jo tam przyńde, przyniese ci śtucke z obiadu, idź, bo jesce ta morówka przyjdzie i dołoży ci co.
— Przynieśta matulu i lo suki.
Poszedł, gwiżdżąc i nawołując cicho:
— Finka! Finka!
Obszedł wszystkie kąty podwórza, a suki nie znalazł, ale usłyszał od strony młyna jakiś szum i krzyki, więc tam pobiegł.