Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwaciło, kunie miołbym, krowy miołbym i taki gospodoz byłbym, coby me gromada obrała na pana wójta, i kiedyby było potrza, to baldach niósłbym se w kościele nad dobrodziejem — i uśmiechał się słodko.
— Ta madam, to mi każe zawsze siodłać kuca Władkowego, a on tak lizie, lizie jak cielę — co, nieprawda, Witek?
— Juścić, że prowda, paninko.
— Jak już dorosnę, to będę jeździć tatkowemi końmi — co, nieprawda, Witek?
— Hale! ogiery, paninka nie poradzi.
— To ty będziesz jeździć ze mną — co, nieprawda, Witek?
— Juści, że tak może być, ino formanem ostanę.
— Ubierzemy konie po krakowsku, ze wstążkami i tym nowym tatusia brekiem będziemy jeździć, a tak prędko, tak prędko — co, nieprawda, Witek?
— Prawda, paninko.
— Witek, a gdzie moja książka?
— A jo wim! Cy to ta sama, co z obrazikami?
— Nie, nie ta. To jest gramatyka francuska. Wzięłam ją do parku, żeby się lekcji nauczyć. Mój Boże, gdzie ja ją podziałam. Och, jakby się mama gniewała, jedź prędzej, może tam została, gdzie przechodziłam przez parkan.
Dojechali galopem, zsunęła się na ziemię i zaraz prawie ją znalazła, tylko, że książka leżała rozpłaszczona, stratowana przez źrebca; oglądała ją ze strachem, wycierała sukienką, ale napróżno.
— Podsadź mnie.