Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Paroby! — klął i wygrażał strasznie, aż go stary zabłagał:
— Ukorz się, synu! Wyznaj się, to może ci darują! Ukorz się!...
— Nie chcę! Łaski u zbójów prosił nie będę! Psy wściekłe! Paroby! Nie potrza mi spowiedzi! Niech mnie zabiją! Niech się ważą, psubraty! Wojsko tu jutro odpłaci im za mnie! Niech mnie jeno tkną! — ryczał jak zwierz, i naraz porwał się na nogi, rypnął pięściami najbliższych i rzucił się oszalały na wszystkich, stary rymnął tuż za nim, przedzierając się milczkiem, jak wilk.
Podniósł się straszny wrzask, ale zmogli ich w mig i rzucili, kiej kupę łachmanów, na dawne miejsce, a Jędrzej zakrzyczał gniewnie:
— Uciekać chciały! Pomstą grożą! Zbóje są i złodzieje najgorsze! Pokarzcie ich, ludzie! Zatłuczcie, kiej psów wściekłych! A wszystkie bijta. Wszystkie! Bij, kto w Boga wierzy! — wrzeszczał rozsrożony.
Naród się zakołysał, kiej bór, i runął na zbójów, sto drągów się podniesło i spadło z głuchym łomotem, ryk buchnął niebosiężny, jakby się wszystek świat zawalił, zakotłowało się straszną wichurą i znagła przycichło, że jeno słychać było w ciemnicy łomotanie kijów, tupoty, babie piski, charczenia, klątwy, a niekiedy dzikie, okropne, wstrząsające krzyki zabijanych.
Zaś po chwili pod progiem kościelnym jeno czerniała bezkształtna masa, wbita w śnieg i błoto, rozchodził się mdły zapach krwi...