Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dzwon umilkł, ale ludzie jeszcze nie odzipnęli, gdy od wsi zaczęły się roznosić krzyki, że strażnik uciekł.
Parobcy nadlatywali jeden przez drugiego, ro zpowiadając i wrzeszcząc:
— Strażnik uciekł! Jak dzwon zabił, weszlim do izby, a jego już nie było...
— Przez komorę uciekł! Młynarzówna go ostrzegła!...
— Juści, widzielim, jak wchodziła! Ona go przestrzegła! Ona!
— Nieprawda! — zaryczał młynarz, przyskakując z pięściami.
— Wszyscy wiedzieli, że była strażnikową kochanicą, wszyscy! — wrzeszczały baby, i każden, co wiedział, też powiadał swoje, gdy Jędrzej znowu się odezwał:
— Ludzie, słuchajcie! Braty! Pokaralim jednych ale najgorszy nam uciekł! Zgonić go trzeba... Pokarzem tak samo każdego, któren naród krzywdził będzie, któren kradł będzie, a zdradzał! Na konie siadać i gonić! Na konie, chłopaki! Do miasta uciekł! Gonić go — i, żywego czy umarłego, trza dostać! Prędzej, ludzie! By nam psoty nie wyrządził! Prędzej!...
Wywalili się i wdyrdy pobiegli ku wsi, a w jakiś pacierz kilkadziesiąt chłopów już gnało różnemi drogami ku miastu, jaże koniom grały wątroby i błoto się otwierało pod kopytami.
Wieś prawie całkiem opustoszała.
Jeno na cmentarzu kobiety jakieś lamentowały żałośnie.