Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mizerne buty, a potem westchnął ciężko i słuchał cichych rozmów robotników, siedzących na cembrowinach sadzawek, grzejących się w słońcu.
— Wie pan Pliszka? Pojedziemy z mamą w Zielone Świątki na wieś.
— Na wieś! po co? Zdziwił się ogromnie.
— Po co! Odpocząć na świeżem powietrzu... no...
— Cóż tam dobrego na wsi? Lepiejby Antoś siedział w domu i uczył się... butów ano szkoda.
Antoś spojrzał na niego gniewnie, zabrał blaszankę i poszedł.
Pan Pliszka zapalił fajeczkę i ciągnął zwolna dymek.
— Aha! Kupię mu buty, jak przyjedzie ze wsi... podarłby przez dwa dni... Cóż oni będą robić na wsi?... Głupi...
Wytrząsnął śpiesznie fajkę, bo gwizdawka już wołała do roboty.
Nie myślał długo o tej wsi, bo znowu huczało pod nim i nad nim.
— Winda! Suszarnia!
— Winda! Apretura!
— Winda! Farbiarnia!
Jeździł znowu, woził, przystawał, zabierał, wyrzucał, ale jakoś tego nie spostrzegł, bo utkwiło mu w mózgu pytanie.
— Po co oni pojadą na wieś?
Szczerze i zupełnie tego nie rozumiał i dla tego pewnie się tak męczył.
Naraz drgnął i zwrócił uwagę na rozmowę, jaką pośpiesznie prowadzili jego współlokatorzy; wiózł ich