Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A kiej ociec duchowny mówili, co zwiesne Pon Jezus robią.
— A robi i zwiesne i zime, bo Pon Jezusicek tak chcą i tyla.
— Jantosia! Kupią mi tatulo spencerek?
— Kiej ci obiecali, to i kupią.
— Pedzieli, co za pasionkę mi kupią — taki, jak mo Jędrków Michał, z guzikamy.
Umilkli, bo im wiatr smagał twarze i sypał śnieg w oczy.
Huragan się zrywał chwilami wprost straszny, zdawał się rozwijać skrzydła i bić niemi przestrzeń zapamiętale; jakieś krótkie, przeciągłe syki przecinały powietrze, jakieś turkoty o brzmieniach piorunów przebiegały z krańca w kraniec. Zawierucha łączyła niebo z ziemią i jak stado wilków wyła tysiącznemi głosami, skomlała w jakichś urywanych staccatach, to pogwizdywała przeciągle — przycichała na chwilę i rzucała się jeszcze sroższa, powstawała i biła z szumem rozhukanego morza w ziemię, zdawała się być rozwściekloną oporem, bo przypadała na śniegi, rwała je w skrętach, formowała w nich rozpylone wiry i tarzała się z niemi po polach, rozbijała w mgły i powracała zaczynać dziką i potężną robotę od początku. Las niedaleki dorzucał do ogólnego chaosu swoje głosy. Czerniał coraz bliżej i zdawał się podnosić i iść, olbrzymiejąc. Dzieci ledwie były w stanie się przekopywać. Pod samym lasem ciszej było, ale wpadli w sam środek olbrzymiego leja; olbrzymie zaspy śniegu, podobne do złomów skal, fantastycznie zwalonych, dymiły, niby wulkany, kurzawą, oblepiającą