Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A dobro.
Zamilkli, zagłębiając się w tę białą, szalejącą otchłań. Szli wciąż jednakowo, choć śnieg był coraz głębszy. Antka co kilkadziesiąt kroków przystawała i szukała w śniegu śladów drogi. Niespokojność jej rosła w miarę zbliżania się do lasu.
— Chodzi prędzy, Józiek, w boru se odpoczniemy, to ci dam jeszcze bułków.
— Nogi bolo me.
— Nie bó-się, chodzi. Matula cekają. Stryjna przywiezie ci obrazik.
— I lemyntorz tyż?
— A bogać.
— To se z Wawrzonem pódziewa do skoły?
— A pódzieta.
— Rochów Grzela pedział, co jo lutery znom składać niezgorzy potrafie...
— A juści, potrafisz; jo bez trzy zimy chodziłam do skoly, a ino zdziebko poredze...
— Poredze, Jantosia. Przeciek wim, że pirszo itera, tako kiej krokiewka, to je «A».
— Prowda, że una je kiej krokiewka, ale ty pisany nie utrafisz.
— Utrafie, Jantosia. Takie kółecko równiuśkie z kijoskiem zadartym od zimi, kiej bat.
— Moi ludzie, wieje tyż to, wieje.. ślipiów ozewrzyć nimożna.
— Bez co to tak?
— To Pon Jezus tak se dmucho lo uciechy.
— Pon Jezus taki ziąb robią?
— Przecie nie kto drugi.