Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
292
WŁ. ST. REYMONT

nierz, bo mróz był potężny, i oparty o drewnianą balustradę, czekał. Był na zewnątrz zupełnie spokojny, ręce mu tylko drżały nieco, a serce biło mocno, bardzo mocno.
Od okien hotelu i sieni buchały od czasu do czasu fale pijackiej wrzawy i rozpływały się w powietrzu mroźnem.
Patrzył w roziskrzone gwiazdami niebo, a myśli jego rozpierzchłe leciały jak ptaki porwane burzą, leciały bez celu i pamięci, leciały w otchłań tej cichej nocy, pełnej skrzeń tajemniczych i grozy pustyń śnieżnych.
— Ptaszek mój uciekł mi, nie mam już przyjaciela — zabrzmiał głos Lili w głębi sieni.
Odwrócił się szybko.