Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
265
LILI

Spotkał na ulicy doktorówny, zmierzył je posępnym wzrokiem i nie ukłonił się, przechodząc ostentacyjnie na drugą stronę ulicy.
Mścił się na innych i na sobie za zawód, jaki go spotkał. Musiał zresztą w jakiejbądź formie wyrzucić z siebie ten nadmiar męki, jaka go łamała.
Poszedł do Olkowskiego do szpitala i siedział przy nim parę godzin, bo ta dziwnie tragiczna cisza szpitala, przepojona zapachami karbolu i jodoformu, ta cisza pełna jęków, westchnień, a czasem rozdzierających krzyków nędzarzy, uspakajała go, odrywała od siebie i zatapiała w grozie tej nędzy ludzkiej, jakiej pełne były szpitalne sale. Tam czuł,