Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 306 —

mówił krótką modlitwę, padł na twarz i zapłakał, obejmując ziemię rękami, kieby tę mać, żegnaną na zawsze.
Jagusia jaże się zaniesła szlochaniem, chłopy ukradkiem wycierali oczy.
I zaraz się rozeszli.
Do wsi wracał tylko Antek z Jagusią, tamci zaś przepadli kajś pod borem.
— A nie mówże przed nikim o tem, coś słyszała! — rzekł po długiej chwili.
— Czy to ja latam z nowinami po chałupach! — warknęła gniewnie.
— A już niech Bóg broni, żeby się wójt dowiedział — upominał surowo.
Nie odrzekła, przyśpieszając jeno kroku, ale nie dał się wyprzedzić, trzymał się pobok, zazierając raz po raz w jej twarz zapłakaną i gniewną...
Księżyc znowu zaświecił i wisiał prosto nad drogą, że szli jakoby tą srebrzystą miedzą, obrzeżoną pokrętnemi cieniami drzew, naraz zadrgało mu serce, tęsknica wyciągnęła nienasycone ramiona, przysunął się ździebko, bliżej, tak blisko, że jeno sięgnąć ręką i przyciągnąć ją do siebie, ale nie sięgnął, zbrakło mu bowiem śmiałości, i powstrzymywało jej zawzięte, wzgardliwe milczenie, więc jeno rzekł z przekąsem:
— Tak lecisz, jakbyś chciała uciec przede mną...
— A bo prawda! Obaczy nas kto i gotowe nowe plotki.
— Albo ci śpieszno do kogo drugiego!
— Juści, abo mi to nie wolno! Abom to nie wdowa!