Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 307 —

— Widzę, co niedarmo powiadają, że kierujesz się na księżą gospodynię...

Porwała się jak wicher, i łzy potrzęsły się jej z oczów rzęsistemi, palącemi strugami.



XI.


Już stronami, na piaskach i lżejszych gruntach wychodzono ze sierpem, już nawet kaj niekaj po wyżniach błyskały kosy, ale we wsiach, gdzie były mocniejsze ziemie, dopiero imano się przygotowań, i żniwa leda dzień miały się rozpoczynać.
Więc i w Lipcach, jakoś w parę dni po ucieczce Rocha, jęto się ostro sposobić do żniwa, rychtowano nagwałt drabiny i moczono we stawie wozy co barzej rozeschnięte, oprzątano stodoły, że już stojały wywarte naprzestrzał, gdzie w cieniach sadów wykręcano powrósła, zaś prawie pod każdą chałupą brząkały rozklepywane kosy, kobiety zwijały się przy pieczeniu chlebów i sposobieniu zapasów, a z tego wszystkiego zrobiło się tylachna skrzętu i rwetesów, że wieś wyglądała jakby przed jakiemś wielkiem świętem.
A że przytem zjechało się z drugich wsi sporo narodu, to na drogach i pod młynem wrzało, kieby na jarmarku, głównie bowiem ściągali ze zbożem do mielenia, ale, jakby na utrapienie, tak mało było wody, że robił tylko jeden ganek, a i to zaledwie się ruchając czekali jednak cierpliwie swojej kolei, boć każden chciał zemleć jeszcze na żniwa.