Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 305 —

— Jezu... prowadźcie jeno... a choćby na śmierć pódę, pódę...
— Wszystkie pójdziemy, a co stanie na zawadzie — stratujem!
— A kto się nam sprzeciwi, kto nas przemoże? Niech jeno spróbuje...
Wybuchnęli jeden po drugim, a coraz zapamiętalej, aż musiał ich przyciszać i, przysunąwszy się jeszcze bliżej, zaczął nauczać, jaki to będzie ów dzień upragniony i co im trzeba robić, aby go przyśpieszyć...
Mówił tak ważkie i zgoła niespodziane rzeczy, że słuchali z zapartym tchem, z trwogą i radością zarazem, przyjmując każde jego słowo z dreszczem wiary serdecznej, jakoby tę komunję przenajświętszą... Niebo im bowiem otwierał, raje pokazywał, że dusze im poklękały w zachwyceniu, oczy widziały cudności niewypowiedziane, a serca się pasły janielskim, przesłodkiem śpiewaniem nadziei...
— We waszej to mocy, aby się tak stało! — zakończył, niemało już utrudzony. Księżyc schował się za chmurę, poszarzało niebo i zmętniały pola, bór cosik zagadał zcicha, i trwożnie zachrzęściły zboża, i kajś od wsi dalekich niesły się psie naszczekiwania, oni zaś siedzieli niemi, dziwnie cisi, jeszcze zasłuchani, a jakby opici jego słowami i tak jakoś uroczyści, jakby po wielkiej przysiędze.
— Czas mi już odejść! — rzekł, powstając, i brał każdego w ramiona, ściskał i całował na pożegnanie. Dziw się nie popłakali z żalu, on zaś przyklęknął, od-