Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 199 —

— Z dobrego serca. A juści, pewnikiem chce zrobić na złość matce, dyć się źrą ze sobą, kiej te psy. Torba zapowietrzona, nie potrzebuję jej dobrości. Nie bój się, Nastuś, wyrychtuję ci taką chałupę, że i okno będzie, i komin, i wszyćko, co ino potrza. Obaczysz, że jak ament w pacierzu, tak za trzy niedziele stanie gotowa, żebym se miał kulasy urobić, a stanie.
— Hale, sam to pewnie postawisz!
— Mateusz mi pomoże, przyobiecał!
— Nie dałaby to matka jakiego wspomożenia? — powiedziała lękliwie.
— Żebym skapiał, a prosił ich nie będę! — wykrzyknął, ale, widząc, co jeszcze barzej posmutniała, wielce się sfrasował i, kiej przysiedli pod żytem, jął jękliwie tłumaczyć:
— A mogę to, Nastuś? Jakże, wygnała me i na ciebie pomstuje.
— Mój Boże, żeby choć jaką krowinę dali, a to, jak te najgorsze dziadaki, przez niczego, jaże strach pomyśleć.
— Będzie i krowa, Nastuś, będzie, jużem se jedną upatrzył.
— Bo to ani chałupy, ani bydlątka, ani nic! — zapłakała, przytulając się do niego, obcierał jej oczy, głaskał po głowinie, ale że i jemu robiło się żałośnie, co dziw sam nie beknął, to porwał się na nogi, chycił za łopatę i krzyknął, jakby srodze zgniewany.
— Bój się Boga, kobieto, tylachna roboty, a ty jeno wyrzekasz?