Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 198 —

— Mnie ta rychło nie spędzisz — rzekł jakby przeciw słońcu i, dojrzawszy Nastusię ze śniadaniem, wyszedł naprzeciw, łapczywie zabierając się do dwojaków.
Nastusia jakoś markotnie spozierała po polach.
— A bo się to co urodzi na takich zdziarach i mokradłach!
— Wszystko się urodzi, obaczysz, co i pszenicę miała będziesz na placki.
— Czekaj tatka latka, jak kobyłę wilcy zjedzą.
— Nie zjedzą, Nastuś! Gront jest, to i łacniej przeczekać, dyć całe sześć morgów nasze — prawił, pojedając z pośpiechem.
— Juści, to ziemi pewnie ugryzie! A jak to przezimujemy?
— Moja w tem głowa, nie turbuj się! O wszyćkiem deliberowałem i wszyćkiemu najdę zaradę! — odsunął puste dwojaki, przeciągnął koście i powiódł ją, pokazując i tłumacząc.
— W tem miejscu stanie chałupa! — zawołał radośnie.
— Stanie! Z błota ją pewnie ulepisz, kiej jaskółka!
— A z drzewa i gałęzi, i z gliny, i z piasku, i z czego się jeno da, bele tylko w niej przetrzymać z jakiś roczek, póki się nie wspomożemy.
— Sielny dwór, widzę, zamyślasz! — warknęła niechętnie.
— Wolę w budzie, niźli u kogo na komornem.
— Mówiła Płoszkowa, żeby się do nich sprowadzić na przezimowanie, i sama się ochfiarowała dać nam izbę, z dobrego serca.