Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 200 —

Podniesła się, pełna ciężkich turbacyj a trosk niemałych.
— Bo jeśli z głodu nie pomrzem, to nas wilki zjedzą na tem wywieisku.
Rozgniewał się na dobre i, bierąc się do roboty, rzekł twardo:
— Masz buczeć i pleść bele co, to lepiej ostań se w chałupie.
Chciała się przygarnąć do niego i udobruchać, ale ją odepchnął.
— Hale, pora tera na jamory, juści! — dał się jednak ugłaskać, choć się ta jeszcze sierdził na babie gadanie, że odeszła spokojna i nawet wesoła.
— Loboga! Dyć i kobieta człowiek, a po człowieczemu nie wyrozumie. Płacze jeno a lamenty, samo z nieba nie spadnie, jak się kulasami nie wyrobi. Kieby te dzieci, to śmiech, to płacz, to złoście i wyrzekania! Loboga!
Mamrotał, przypinając się do roboty, że wnet zapomniał o całym świecie.
I już tak pracował dzień w dzień, o pierwszym świcie się zrywał i wracał późnym wieczorem, że często gęby nie ozwarł na nikogo przez cały dzień, jadło przynosiła mu Tereska albo kto drugi, gdyż Nastusia odrabiała przy księżych ziemniakach.
Zrazu zaglądał do niego ten i ów, ale, że nierad był pogwarom, to jeno zdala poglądali, dziwując się jego niestrudzonej pracy.
— Kwarda jucha! Ktoby się to był spodział — mruknął Kłąb.