Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 124 —

— Oj prawda, bydlę się nie tak łacno narowi do szkody, jak chłop niektóry...
Plotły, ledwie się już ruchając przy robocie, a Hanka szła wciąż jednako i jakby z rozmysłu pogadując z napotkanymi, chocia i nie wiedziała, co mówi, ni co odpowiadają, bo w głowie miała to jedno, że Antek wrócił i na nią czeka.
— I z Rochem przyszedł? — pytała jedno wkółko.
— A z Rochem! Dyć już wam mówiłam!
— A jaki, co? Jaki?
— Wiem to jaki? Przyszedł i zaraz z progu pyta: kaj Hanka? Powiedziałam i zarno w te pędy po was, no i tyla!
— Pytał o mnie! Niech ci Pan Jezus... Niech ci... — zaniesła się radością.
Dojrzała go już zdaleka, siedział z Rochem w ganku, a uwidziawszy ją, wyszedł naprzeciw w opłotki.
Szła ku niemu coraz wolniej i coraz ciężej, chytając się po drodze płota, gdyż nogi się pod nią gięły, brakowało tchu, dusiły łzy i w głowie miała taki mąt, co ledwie zdoliła wyjąkać:
— Tyżeś to! Tyżeś! — łzy zalały resztę słów, nabranych radością.
— A ja, Hanuś! Ja! — przygarnął ją mocno do piersi, a przytulał z dobrością i z całego serca. Cisnęła się też do niego zgoła już bez pamięci, a jeno te szczęsne łzy spływały ciurkiem po twarzy zbladłej i wargi się trzęsły, dawała mu się w ramiona wszystka, kiej to utęsknione dzieciątko.