Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 123 —

— Prawda, to łaska Boska tak krzepi! Juści — przytwierdzały niektóre.
Od wsi, ścieżką nad rzeką, między szuwarami a gęstą, młodą olszyną, przemykała się ku nim jakaś dziewczyna. Hanka przysłoniła oczy od słońca, ale nie mogła rozeznać, dopiero z bliska poznała Jóźkę, która leciała, jak jeno mogła, już zdala krzycząc i wytrząchając rękami:
— Hanuś! Antek wrócili! Hanuś!
Hanka prasnęła motyczką i porwała się, kiej ptak do lotu, ale się wmig opamiętała, opuściła podkasany wełniak i, chocia ją ponosiło, chocia serce się tłukło, że tchu brakowało i ledwie poredziła przemówić, rzekła spokojnie, jakby nigdy nic:
— Róbcie tu same, a na śniadanie przychodźta do chałupy.
Odeszła zwolna, bez pośpiechu, przepytując Jóźkę o wszystko.
Kobiety poglądały na się, docna stropione jej spokojnością.
— Jeno la oczów ludzkich taka spokojna. Żeby się nie prześmiewali, co jej pilno do chłopa. Jabym ta nie wytrzymała! — mówiła Jagustynka.
— Ani ja! By się jeno Antkowi nie zachciało nowych jamorów...
— Niema już na podorędziu Jagusi, to może mu się odechce.
— Moiście! Jak chłopu zapachnie kiecka, to za nią w cały świat gotów.