Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —

Długo nie poredziła przemówić, ale cóż to mogła rzec i jak wypowiedzieć, co się w niej działo! Dyć byłaby klękała przed nim, dyć byłaby prochy zmiatała, więc jeno niekiedy rwało się jej z piersi jakieś słowo, padając, kiej to ważne ziarno i kiej ten kwiat, pachnący weselem i oroszony krwią serdeczną, a oczy wierne i oddane, oczy pełne bezgranicznego miłowania kładły mu się pod stopy, kiej psy, zdając się na wolę jego i na jego łaskę.
— Zmizerowałaś się, Hanuś! — szepnął, gładząc ją pieściwie po twarzy.
— Jakże... tylam przeniesła, tylam się wyczekała...
— Zapracowała się kobieta — ozwał się Rocho.
— To i wy jesteście! Całkiem o was przepomniałam! — jęła go witać i całować po rękach, on zaś rzekł żartobliwie:
— Nie dziwota. Obiecałem go wam przywieść, to go sobie macie...
— A mam! Mam! — zawołała, stając w nagłym podziwie przed Antkiem, wybielał bowiem, wydelikatniał i taki się widział urodny, mocarny, pański, jakby zgoła kto drugi, pojąć tego nie mogła.
— Przemieniłem się to, co tak po mnie ślepiasz?
— Niby nie, ale całkiem jesteś jakiś zgoła inakszy.
— Poczekaj, pójdę w pole do roboty, to zarno będę, jak przódzi.
Skoczyła naraz do izby po najmłodsze dziecko.
— Jeszcze go nie widziałeś! — wołała, wynosząc rozkrzyczanego chłopaka — popatrz jeno, podobny do cię, jak dwie krople.